Recenzja serialu

Witamy w Chippendales (2022)
Matt Shakman
Nisha Ganatra
Kumail Nanjiani

Sex, drugs & disco

Przyjęta konwencja, przetasowująca komediową przesadę z autentyczną grozą wynikającą z samej natury tej opowieści, mówiącej przecież o oszustwach, morderstwach i szantażach, skazuje serial na
Niby latka lecą nieubłaganie, a ejtisy ciągle te same. Wypchane na ramionach, ekstrawaganckie marynarki, bufki, tapiry, cekiny, neony i, co ważniejsze, wyrzeźbione ciała epoki reaganowskiej - albo te rodem z plażowej siłowni, gdzie niegdyś stal hartował sam Arnold Schwarzenegger, albo te sprzed telewizora, na którego ekranie miliony Amerykanek aerobiku uczyła Jane Fonda. Ale, choć ludzie byli wtedy piękni, to i brzydcy zarazem, przynajmniej kiedy w grę wchodziły spore pieniądze, seks na wyścigi, zazdrość o talenta, medialna sława i chora ambicja. Pójść na noże o namiętności nie jest trudno, zdarza się najlepszym. Prawdziwa sztuka destrukcji polega na rozbiciu przyjaźni o kant drobiazgu, zasypaniu rodzinnego ogniska małostkowym gniewem.


Nie znaczy to, że na mikroświat Steve’a Banerjee składają się kłótnie o błahostki i kuksańce wymierzane za niewinne przekomarzanki, bynajmniej. Opowieść o biedującym emigrancie z dalekich Indii stającym z dnia na dzień na szczycie świata to historia z półeczki opatrzonej popularną etykietą "true crime", gdzie amerykański sen buduje się na fundamentach nie tylko z potu, ale i z krwi. Banerjee to postać trójwymiarowa, niemalże heros klasy pracującej, który drogę do awansu społecznego toruje sobie niestrudzenie dzięki nadludzkiej wytrwałości, autentycznej smykałce do interesu i niemalże archimedesowej pomysłowości. Ale też i człowiek mały w swojej wielkości, przygnieciony przez kompleksy, tłamszący kołujące się w nim pretensje do świata, który traktował go per noga, a któremu teraz chce się odwdzięczyć pięknym za nadobne. Banerjee, jeszcze niedawno pompowniczy na stacji benzynowej, po paru latach bezskutecznych prób rozkręcenia dochodowego interesu - przechodzącym rozmaite metamorfozy klubu tryktraka - przeżywa moment olśnienia podczas wizyty w gejowskim barze i bezbłędnie identyfikuje lukę na rynku: nie ma lokalu dla kobiet, w którym rozbierają się faceci.

Lokal swój chrzci "Chippendales", od wybitnego projektanta mebli, bo nazwisko kojarzy mu się ze splendorem. Tyle że ma u siebie zbieraninę przypadkowych mężczyzn (i to całkiem dosłownie, bo tancerzy do ekipy rekrutuje na ulicy), którzy, choć przystojni, potrafią tylko prężyć mięśnie. I wtedy zjawia się jego wybawca i zarazem nemezis, Nick De Noia, przebojowy choreograf, laureat dwóch nagród Emmy i człowiek konfliktowy w równym stopniu, co Banerjee. Ich relacja, oparta na mieszance braterskiej miłości i zrozumieniu (obaj wiedzą, jak to jest funkcjonować na marginesie świata, o którym się marzy, i szczerej nienawiści wyklutej z patologicznej zazdrości) to fabularna, emocjonalna i charakterologiczna oś serialu.

Działa to na jego korzyść, ale też eksponuje słabości. Stawiając w samym centrum potyczki tych dwóch, rezygnuje się bowiem z niemal całego kontekstowego tła. Umieszcza się intrygę w niejakim bezczasie, za słabo tłumacząc, dlaczego dzieje się to, co się dzieje. Pilące kwestie rasowe, paniczny, podszyty homofobicznymi uprzedzeniami lęk przed AIDS, feministyczne boje lat osiemdziesiątych, a nawet charakterystyczny dla epoki kapitalistyczny hurraoptymizm, z którego bezpośrednio wyrasta Banerjee, są tutaj jedynie elementami dekoracyjnymi. Wynika to z prędkiego tempa narracji, z odcinka na odcinek przeskakujemy niemalże żabimi skokami i rzadko kiedy "Witamy w Chippendales" decyduje się powiedzieć coś naprawdę serio, bez ciągłego mrugania oczkiem. Przyjęta konwencja, przetasowująca komediową przesadę z autentyczną grozą wynikającą z samej natury tej opowieści, mówiącej przecież o oszustwach, morderstwach i szantażach, skazuje serial na szufladkę z lekką i niezobowiązującą rozrywką - na dobre i na złe.


Ale, tak jak i sukces klubu Chippendales, jest to także wypadkowa zderzenia jednego talentu z drugim, trzecim i czwartym. Nie lubię żonglować nazwiskami, lecz aktorstwo jest tutaj najwyższej próby, a Murray Bartlett jako De Noia, wystylizowany żywcem na Nicka Cave’a po przejściach (o ile da się przejść więcej niż Nick Cave) błyszczy; robotyczny, gadający jak festynowy automat na monety Banerjee to pełnokrwista postać dzięki Kumailowi Nanjianiemu; doskonała i bajecznie nieprzewidywalna jest również Juliette Lewis grająca rolę projektantki Denise, która wymyśliła rozpinane spodnie, zrywane efektownie przez tancerzy. To dzięki nim ten spektakl żyje. Ale też nie daje  ani na chwilę zapomnieć, że to nic więcej jak efektowne przedstawienie, kolejny telewizyjny teatrzyk spreparowany ku uciesze gawiedzi. Dopiero finałowy odcinek przynosi pewną śladową zadumę. Czy ostatni, rozpaczliwy czyn podeptanego już przez życie Steve’a to akt szlachetności, czy tchórzostwa? Choćby dla tego momentu warto serial obejrzeć.
1 10
Moja ocena serialu:
7
Krytyk filmowy i tłumacz literatury. Publikuje regularnie tu i tam, w mediach polskich i zagranicznych, a nieregularnie wszędzie indziej. Czyta komiksy, lubi kino akcji i horrory, tłumaczy rzeczy... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones